Gauja XXL 2012 – najdłuższy wyścig kajakowy Europy 27-29.04.2012
W tym roku przygotowania do wyprawy były inne niż w zeszłym – teraz wiedziałem na co się porywam więc już nie było tak strasznie. Nie popełniliśmy w tym roku kilku błędów, które na pewno odbiły się na wyścigu. Po pierwsze przyjechaliśmy na miejsce dzień wcześniej i wyspaliśmy się do oporu w noc przed zabawą. Ja wstałem ok 11:00 bo już nie mogłem dłużej leżeć. Spaliśmy przy zaporze wodnej na Gauji ok 8 km od startu.
Po spokojnym dniu spędzonym głównie na opowieściach kajakowych byliśmy naładowani pozytywną energią. Byliśmy przecież w mocnym składzie: Kazik, którego nie trzeba przedstawiać; Piotrek – objawienie długodystansowców sprzed 2 lat silny jak koń i niebywale wytrzymały; nasz furman Ropuch – gość o niesamowitym doświadczeniu i spokoju, mistrz motywacji, w cywilu też długodystansowiec; no i dwa leszcze – Artur – niesamowity człowiek bawiący się w kajak od roku, a z marszu robiący DEBILA i inne takie, oraz ja.

Wraz z nami na Łotwę przybyło cieplejsze powietrze. Piotrek będący tu od tygodnia mówił nam że śnieg i lód w lasach to jeszcze norma, a tegoroczne Vohandu Maraton skrócono z powodu zamarzniętego jeziora. Dlatego na prognozy pogody spojrzeliśmy z innej strony… Faktycznie powietrze było ciepłe, ale po chwile stania w cieniu wcale nie było przyjemnie. Ziemia także jeszcze była zmarznięta. Niemniej jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi były pozytywne: prognozy mówiły o temperaturze w dzień do 16C a w nocy min 6C przy minimalnym wietrze i opadach. Woda w rzece była wyższa o prawie metr i prąd mocniej niż przed rokiem ciągnął – dawało to lepsze rokowania.
Na start jak zwykle zjechało dość dużo ludzi. W sumie to niszowy sport i mało komu chce się w to bawić, ale zgodnie z notatkami Didzisa wystartowało 58 ekip na przeróżnych łodziach. Przeważnie były to kajaki morskie jedynki i dwójki, ale zdarzały się i przedziwne konstrukcje jak ta:

Po zwodowaniu łódek podpłynęliśmy do mostu z którego miał być ogłoszony sygnał startu. Przed samym startem mieliśmy jeszcze jedną atrakcję – jeden z zawodników podczas manewrowania się wyłożył i była pierwsza kabina 🙂
Godzina 19:00 start, oczywiście wszyscy zaczęliśmy mielić wodę aż miło, tylko że w przeciwieństwie do zeszłego roku nie robiliśmy tego w ulewie ale w przyjemnym słoneczku. Miałem nawet lekkie obawy czy aby nie jestem za ciepło ubrany, ale w sumie wolę się rozebrać jak mi będzie gorąco, niż stawać na trasie zmarznięty i szukać ubrania suchego.
Już na samym początku po pierwszych kilku kilometrach karty były porozdawane – ściganci zniknęli z przodu, a bumelanci zniknęli gdzieś z tyłu. Jeszcze przez dłuższy czas za sobą widziałem dwie jedynki, ale też znikły za horyzontem i zostałem sam. Z racji początku spływu i tego że rzeka niosła – a początku wyszła mi całkiem przyzwoita średnia – pierwsze 38 km zrobiłem w 3 godziny, więc naprawdę nieźle. Zeszłoroczne szypoty były głęboko pod wodą, jednak i tak nieźle falowały, a że działo się to w czasie gdy byłem juz na granicy widzialności – było to średnio przyjemne odczucie… Ale nic to.

Płynąc spokojnie swoim tempem starałem się nie zapalać czołówki, bo widzialność nie była zła, czasami tylko ciężko było stwierdzić, w którą stronę rzeka skręca. Z tego powodu zwolniłem na tyle, że dogonił mnie jeden z zawodników – jak się okazało całkiem sympatyczny Łotysz – Gatis. Dzięki Gatisowi zmieniłem rozumienie pojęcia “światło w nocy” 🙂 Podczas gdy moja, wydawałoby się porządna, czołówka Petzla dawała snop światła na prawie 60 m, jego zestaw dawał światło z mocą ekipy filmowej kręcącej nocne zdjęcia. Jego czołówka oświetlała wszystko na 100 metrów naprzód z taką siłą, że można było liczyć komary… Po jego szczerym pytaniu czy moja czołówka to “a joke” skapitulowałem i podjąłem decyzję, że jest moim “best friendem” bo ma “super light” 🙂 Resztę nocy spędziliśmy płynąc razem i rozmawiając w dziwnym dialekcie angielsko-rosyjskim. Jedyna ciekawostka dodatkowa to przyjemny śnieg z deszczem nad ranem – spadł mimo prognoz że nic takiego się nie stanie.
Jak się okazało miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo kolega okazał się mieszkańcem Cesis – miasta w którym jest drugi checkpoint – więc rzekę zna doskonale. Kolejny punkt dla mnie – nie będę musiał płacić “frycowego” jak na pierwszym DEBILu… Dodatkowym atutem było jego tempo płynięcia – bardzo podobne do mojego, więc nie męczyliśmy się wzajemnie.
Na pierwszym checkpoincie, na który przypłynęliśmy razem z Gatisem, popis dał Ropuch – szybka, profesjonalna pomoc, genialna motywacja, opieka jego i Joli. Dali z siebie wszystko aby nas wspomóc. W momencie gdy schodziłem na wodę, wiedziałem że nie można było zrobić więcej dla płynącego – wielkie dzięki dla obojga 🙂 Dowiedziałem się także, że Kazik z Piotrkiem są już lepsi ode mnie o około godzinę, ale przyjąłem to na zasadzie informacji ogólnej a nie rywalizacji – wiedziałem że są poza moim zasięgiem, więc nie będę się kopał z koniem 🙂
Dla mnie było ważne, ze pierwsza nocka za nami, że dałem radę i teraz będzie już tylko lepiej – każdy metr od teraz był rekordem w stosunku do zeszłego roku. Ale bez tak ciężkich przemyśleń spokojnie ruszyliśmy we dwóch dalej.
Gatis miał GPSa i zegarek, ja – rozpiskę kilometrażu, więc sprawdzaliśmy tempo płynięcia, żeby jakieś utrzymywać 🙂 Trochę było to trudne, bo punkty charakterystyczne – mosty – są nie częściej niż co jakieś 30-40 km, a to przecież minimum 3-4 godziny płynięcia. Przypominam że aby utrzymać tempo rzędu 10-11 km/godz, jakim płynęliśmy trzeba trochę się ruszać 🙂
Oczywiście w miarę płynięcia przyjaźń polsko-łotewska rosła. Gatis poczęstował mnie żelem z kofeiną abyśmy nie zasnęli, ja go z kolei raczyłem bananami i użyczyłem mu maści do bolących nadgarstków. Przede wszystkim dawaliśmy siebie – przecież zawsze jest przyjemniej płynąć z kimś niż sam. Zwłaszcza gdy trafia się człowiek z innej bajki, z innego kraju, robiący tak samo ekstremalną rzecz, w tym samym czasie, miejscu i tempie. A do tego normalny.
Jakieś 40 km przed drugim checkpointem zaczęły się słynne klify Gauji – fantastyczne twory natury na brzegach rzeki. Warto tam pojechać i spłynąć ten odcinek rzeki żeby się na to jeszcze raz pogapić – robią naprawdę wielkie wrażenie. Dopływając wiedzieliśmy że płyniemy po to aby ukończyć bieg, a nie przerwać go jak przed rokiem – Gatis też się wtedy wycofał – tuż przed bystrzami Kazu z powodu hipotermii. Tym razem byliśmy mocniejsi 🙂
Na checkpoincie w Cesis na Gatisa czekała mama i znajomi, na mnie Ropuch i Jola. Wiadomości nie były przyjemne, ale i nie straszne. Piotr wycofał się rywalizacji z powodu kontuzji 🙁 – domyślam że czuł się tak samo zły na siebie jak ja przed rokiem. Kazik z czołówką stawki wyprzedzał nas już o jakieś 4 godziny, więc jego czas był dla mnie informacją abstrakcyjną 🙂 W tym miejscu zabalowaliśmy nie 30 minut jak nakazywał regulamin, ale całą godzinę żeby się lepiej zregenerować – to było najważniejsze dla głowy. Ciało było przygotowane do takiego zmęczenia. Ciało nie było jednak przygotowane na dużą ekspozycję na słońcu i miałem już po prostu spaloną twarz – zero zabezpieczeń a płynąłem cały dzień…
W tym miejscu jak przed rokiem podawano solnicę – mega smaczną mięsną zupę ze śmietaną i szczypiorkiem. Pełna miska zupy naprawdę dała wzmocnienie. Dodatkowo Ropuch z Jolą przygotowali mi zwiększoną dawkę kofeiny – szła druga noc płynięcia, a to wcale nie było zachęcającą informacją.
Po wypłynięciu na trzeci, ostatni etap wyścigu wiedzieliśmy że go ukończymy, tylko nie zdawałem sobie sprawy w jakim stanie będę na mecie 🙂 Zaraz na początku, jeszcze podczas światła dziennego znowu podziwialiśmy piękne wysokie klify. Właściwością klifów było także to, że duża ilość wody na skałach tworzyła silne strumienie zmieniające kierunek płynięcia – tak więc trzeba było zachować zwiększoną czujność. Na jednym z takich miejsc gdzie główny nurt szedł przy samej skale, tworzyła się ogromna cofka, która wciągnęła jak piórko długi kajak Gatisa – zrobił w niej jedno kółko i udało mu się z niej wydostać. Jeszcze przed charakterystycznym mostem w Siguldzie złapała nas tek mocna ulewa, że myślałem, że ktoś leje na nas wodę z wiadra 🙂
Później było tylko weselej. Zmieniliśmy szyk płynięcia w stosunku do zeszłej nocy, kiedy płynęliśmy obok siebie. Wtedy mocne światło Gatisa powodowało, że miałem problemy z prawidłowym postrzeganiem rzeczywistości gdy już byłem senny. Teraz ja płynąłem z przodu jakieś 20 m przed Gatisem, on oświetlał wszystko przede mną, a kierował się na światło mojego odblasku. Szło nam dosyć sprawnie, ale od pewnego momentu znowu zacząłem odczuwać zmęczenie, senność i pojawiły się “haluny”. Gdy spotkaliśmy kolegę Gatisa, oni płynęli obok siebie rozmawiając, ja z przodu samotnie. Oświetlane po bokach drzewa i krzaki zaczęły mi się jawić jako fantastyczne twory, obrazy, ruchome rzeźby itp. Wiedziałem że zaczynam
zasypiać i mam omamy wzrokowe, więc może być niebezpiecznie. Porcja kofeiny w żelu i kolejne łyki kawy już nie miały takiej siły jak poprzedniej nocy. Ciągłe moczenie twarzy zimną wodą także… Za mostem w Ilkenie jest ok 7 km przeróżnych wysp pomiędzy którymi się płynie – ja tego odcinka praktycznie nie pamiętam, bo spałem z otwartymi oczami wiosłując w tempie ok 10 km/godz i nawet reagując na polecenia “left/right”.
Już pod koniec wysp gdy po raz któryś z kolei spytałem Gatisa gdzie jesteśmy – on się chyba też pomylił, bo powiedział że mamy jeszcze około 4 km do mety. Wtedy podjąłem decyzję, że aby jak najszybciej zasnąć w bezpieczny sposób muszę być jak najszybciej na mecie. Ruszyłem więc z kopyta wiosłując z pełną prędkością. Jak się okazało pomyłka Gatisa była niemała bo zamiast 4 zrobiło się 18 km, które pokonałem na pełnej prędkości. Dało mi to przewagę nad nim i jego kolegą aż 25 minut na mecie, ale teraz nie chodziło mi o wynik tylko o możliwie szybkie przebranie się i zaśnięcie.
Na mecie oczywiście ogromna satysfakcja, radość, takie emocje że za godzinę zapomniałem o spaniu… Zrozumiałem chyba wszystkich, którzy podejmują tego typu wyzwania i je kończą. Każdy kto ukończy taki Mount Everest swojego sportu chyba zaczyna inaczej patrzeć na swoje dotychczasowe dokonania. Oficjalnie przystąpiło do rywalizacji 58 ekip – ukończyło 16, oficjalne wyniki są tutaj

I na koniec jeszcze jedna pouczająca rzecz. Gdy robiliśmy z Kazikiem 208 km podszedł do nas gościu i stwierdził że płynęliśmy z prądem (phi…) – myśleliśmy że go zdemolujemy… Dzisiaj rozmawiając z 4-letnim synkiem spytał mnie dlaczego tak długo spałem. Odpowiedziałem że byłem bardzo zmęczony, bo pływałem kajakiem. A on na to – jak to? czym się zmęczyłeś? przecież cały czas siedziałeś!!! – dziecięca logika jest nie do podważenia 🙂
Tym przesłaniem kończę relację. Oczywiście wielkie pozdrowienia dla uczestników, naszej kochanej Ropuchowej obsługi i dla Ptaka.

 

Znowu mi się coś ze zdjęciami zrobiło, zapraszam więc do galerii tutaj i do galerii okiem Ropucha tutaj, kilka zdjęć Didzisa jest tutaj